28 sierpnia 2017
„W 13. tygodniu przyjechałam na izbę przyjęć mojego szpitala – roniąc. Nikt, w tym ja, nie wierzył, że utrzymam ciążę do rana. Nie mogłam uwierzyć, że ponownie mnie to spotyka, przecież kilka miesięcy temu też poroniłam”.
Nicole Sochacki-Wójcicka
Mamaginekolog
Każda z nas marzy o szczęściu, radości, zdrowiu. Gdybyście mnie spytali kilka miesięcy temu, nawet miesiąc temu, czy kiedykolwiek napiszę coś o moich uczuciach związanych ze stratą ciąży – to kazałabym Wam puknąć się w głowę. Mimo, że cały świat – to oczywiście przenośnia – wiele osób w Internecie patrzyło, jak jestem w ciąży i moją upragnioną ciążę tracę, to ja zrobiłam to co czułam za dobre dla siebie. Zdysocjowałam, czyli się odcięłam.
Nie wiem skąd zebrałam w sobie tyle siły i wtedy nawet nie wiedziałam, że to było dobre, ale po prostu uznałam, że to nie dotyka mnie, ale jakąś inną osobę, którą znam, jest mi bliska, ale to nie ja. Wiem za to, że z punktu psychologicznego „dysocjacja” jest zła. Mam tego świadomość, bo jestem absolwentką psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i taką wiedzę zdobyłam.
Pewnie nie każdy z Was mnie zrozumie – ale osoby, które przeżyły ogromną stratę, z którą po prostu nie mogły sobie poradzić, będę wiedziały. Było tak ciężko, że swoją stratę po prostu wyparłam.
Pamiętam, jak tańczyłam z Rogerem do „Ciao Siciliano” tydzień po porodzie Ernesta – Kuba na to patrzył i był taki szczęśliwy, że tak dobrze sobie radzę.
Raczej nie. Bo nie przeżyłam smutku. Albo inaczej nie przeżywałam go. Znajdowałam sobie wciąż zadania, wszystko, byle nie myśleć, o tym co się stało. Wszystko byle nie myśleć o tym, że nie dość, że mi się to stało, to tyle osób na to patrzy. I czeka, i czeka jak sobie z tym poradzę.
Prawda o mojej trzeciej ciąży, czyli tej o której myślicie czytając ten tekst jest taka – że ja pogodziłam się z jej stratą „wiele” tygodni wcześniej. W 13. tygodniu przyjechałam na izbę przyjęć mojego szpitala – roniąc. Nikt, w tym ja, nie wierzył, że utrzymam ciążę do rana. Nie mogłam uwierzyć, że ponownie mnie to spotyka, przecież kilka miesięcy temu też poroniłam.
Jednak Erneścik walczył – miał najgorsze warunki z możliwych, a ja podjęłam – szczerze to z punktu widzenia nie pacjentki ale lekarza – dość heroiczną decyzję, ja kompletny przeciwnik leżenia w ciąży, by położyć się do łóżka na kilka miesięcy. Wróciłam z mężem do domu rodziców – bo nie byłam w stanie zadbać o własny dom, straciłam kontakt z zawodem i pacjentkami – niby nic, ale kosztowało mnie dużo poświęceń.
Rogerek, mój kochany, poczuł się odrzucony. Mama nie chciała (nie mogła) go nosić i przytulać. Nie rozumiał, że chce go przytulać ale na leżąco, nie rozumiał, że nie może dotykać i tulić mamy brzuszka. To były jedne z najtrudniejszych chwil w moim życiu. Właśnie wtedy przeżyłam żałobę – żałobę nad ciążą, którą nosiłam w sobie. Wiedziałam, że Ernest nie ma szans, a co gorsza poświęcałam moje relacje z zdrowym dzieckiem dla tego, które prawdopodobnie nigdy nie wyda pierwszego krzyku.
I wszystko pewnie było by ok – i w „miarę” normalnie – choć to bardzo nieadekwatne słowo – gdybym ciążę wtedy straciła. Tak się jednak stało dopiero dwa miesiące później, wtedy kiedy już zaczęłam mieć nadzieję, że ta moja żałoba była niepotrzebna i to moje leżenie jednak miało sens.
Zaczęłam rodzić w nocy, do końca życia nie zapomnę tego lęku, tego uczucia. O dalszym ciągu nie chce opowiadać, ale dziękuję wszystkim, którzy mnie tego dnia wsparli.
Niemniej jednak – moje przesłanie mimo, że bardzo emocjonalne jest nieco inne. Wbrew pozorom dużo gorzej przeżyłam stratę mojej drugiej ciąży w 10. tygodniu w październiku.
Miałam idealną ciążę, nic nie wskazywało na jakiekolwiek powikłania. W sobotę nie zgłosiła się na wizytę jedna pacjentka – siedziałam i się „nudziłam” w gabinecie. Przyłożyłam sobie sondę do brzucha i zobaczyłam, że serce nie bije. Sama rozpoznałam u siebie poronienie zatrzymane, sama siebie zawiozłam do szpitala, sama sobie podałam leki – przynajmniej 2 tygodnie nie mogłam potem dojść do siebie.
Przypadkowo zadzwoniłam do koleżanki, koleżanki którą widziałam kilka tygodni wcześniej w ciąży. Powiedziała mi, że straciła ciążę w 21. tygodniu. Zdałam sobie sprawę, że jednak nie mam najgorszej. Mam zdrowe, szczęśliwe dziecko, które potrzebuje mamy.
Nie wiem jak kobiety bez dzieci sobie ze stratą radzą. Nie wiem i najszczerzej Was podziwiam! Bo strata to jedno, ale codzienność to drugie.
Nie powiem Wam jak wrócić do codzienności, mimo że mam niby doświadczenie, jednak szczerze na to nie ma jednego schematu i niestety na zawsze pozostaniecie „kobietą po stracie”.
Moja rada – uczynicie z tego coś, co Was wzmacnia, coś na zasadzie: „straciłam ciążę, ale się podniosłam, to jest moja super moc”. Innego pomysłu nie mam.
Wiecie czego najbardziej się boję? Te z Was, które przeżyły to co ja wiedzą, zrozumieją… Część pewnie pomyśli po co to napisałam, a ja wiem, że zrobiłam to dla tych 25% kobiet, byś tam po drugiej stronie ekranu, usłyszała to i ode mnie, że nie jesteś sama!
Ps. Nie wyrażam zgody na publikowanie ani powielanie tej treści bez mojej zgody.
28 sierpnia 2017